26 lipca 2015

Rozdział II


Karol pomagał swojej mentorce Oldze w przygotowywaniu napojów rozgrzewających dla chorych uczniów. Ostatnio przez szkołę przeszła fala zachorowań na grypę i chłopak chciał jak najbardziej odciążyć kobietę. Jego zdaniem i tak miała za dużo obowiązków. Prace przedłużyły się i na zegarze widniała już niemal druga w nocy. Prawdopodobnie większość osób mieszkających w szkole już dawno spała. Miał szczęście, że była akurat sobota i nie musiał następnego dnia iść na zajęcia. Brak okien w podziemnym pomieszczeniu całkowicie zaburzył jego postrzeganie czasu. Siedział tam już od ponad czterech godzin. Gdyby choć zajrzał do swojego telefonu, widziałby masę wiadomości wysłanych przez jego przyjaciela i zarazem współlokatora, Przemka. Mieli wspólnie powybierać filmy na maraton filmowy.
Gabinet Olgi Sabonis w tym momencie przypominał raczej komnatę alchemika niż pracownię uzdrowicielki. Kwadratowe pomieszczenie z trojgiem drewnianych drzwi oświetlało kilka lamp, więc nawet pomimo braku naturalnego światła, zdawało się być równie jasno jak za dnia. Jasnobeżowe, pokryte małymi, wielokolorowymi kamyczkami ściany, tak samo jak zaokrąglony sufit, kojarzyły się z przytulną grotą. Różne płyny w odcieniach zieleni, złota i brązu przelewające się przezroczystymi rurkami do ogromnych szklanych butli, dawały niesamowite wrażenie.
Chłopak ostrożnie rozlewał gorący napar do kolejnych flaszek, gdy nagle za jego plecami zaczęło jarzyć się migotliwe światło. Zdekoncentrował się i kilka kropel złotego napoju poplamiło jego jasny fartuch. Zaklął pod nosem. Co do...? — pomyślał, wycierając szczupłe dłonie ręcznikiem i podszedł do drewnianej gablotki, stojącej po drugiej stronie pomieszczenia.
Owy blask dochodził z najcenniejszego ze zbiorów kobiety, gładko szlifowanego, mlecznobiałego kamienia o wielkości strusiego jaja. Trafił do niej tydzień temu, gdy podczas zjazdu w instytucie prowadziła sympozjum na temat uzdrowicielskich zdolności niektórych korzeni. Po wszystkich pytaniach została zaproszona na specjalne spotkanie przedstawicieli szkół. Dyskutowali na nim do której instytucji ten potężny artefakt powinien trafić. Po dwóch długich godzinach pełnych krzyków i zawodu został on przekazany do szkoły, w której uczyła Olga — Południowego Elementalistycznego Technikum. Dzięki temu nauczycielka wracała do domu nie pociągiem, ale specjalnie wynajętym przez instytut samochodem z dwoma strażnikami u jej boku.
Od tygodnia zajmowała się nim, przygotowując do działania. Zostały jej tylko drobne poprawki i mógł zostać umieszczony w specjalnym pomieszczeniu za gabinetem dyrektora, wraz z innymi cennymi znaleziskami, służąc magom w razie potrzeby. Potocznie ten rodzaj kamieni zwano kamieniami widzenia, gdyż pozwalały kontaktować się ze sobą magom, tak jak ludzie robią to chociażby przez kamerki internetowe. Błysk oznaczał nadchodzące połączenie.
Adept nie miał pewności czy powinien dotykać kamienia. Prac nad nim jeszcze nie ukończono, nie wiedział co może się stać. A jeśli to ekstremiści? Jeśli stanie się coś złego? Nie powinienem. Odszedł dwa kroki z powrotem do swojego stanowiska, ale zatrzymał się i odwrócił. Wpatrywał się w pulsujący światłem przedmiot. Miał dziwne przeczucie, że to nic złego. Ciekawość zwyciężyła i zaryzykował.
Karol otworzył skrzypiące drzwiczki gablotki i ujął go w obie dłonie. Ku jego zdziwieniu, kryształ okazał się być ciepły. Nie parzący, ale przyjemnie ogrzewający, jak kubek z aromatyczną herbatą. Nigdy wcześniej nie miał okazji posługiwać się podobnym artefaktem. Oczywiście czytał o tym w książkach, ale przeżycie tego osobiście było czymś zupełnie innym. Po chwili zrobiło mu się ciemno przed oczami. Natychmiast odłożył kamień na stojące obok biurko. Lepiej żebym nie robił tego sam — przeszło mu przez myśl. Nie miał przecież odpowiedniej wiedzy na temat tego, kto się z nim kontaktował ani w jakim celu. Na świecie nie zostało zbyt wielu ocalałych kamieni tego rodzaju.
Zapukał do najdalej położonych drzwi w gabinecie, ukrytych za przeszkloną gablotką z księgami. Prowadziły do sypialni jego mentorki, która jako jedna z niewielu nauczycieli mieszkała w szkole, a nie we własnym domu. Odpowiedziała mu cisza, powtórzył więc stukanie, tym razem głośniej i natarczywiej. Po chwili usłyszał skrzypienie i wejście się otworzyło.
Jego ponad pięćdziesięcioletnia mentorka stała przed nim w grubym, brunatnym szlafroku i kapciach. Natychmiast zrobiło mu się głupio, że obudził ją w środku nocy. Mrużyła swoje brązowe oczy przed światłem dochodzącym z pracowni.
— Nie po to dałam ci klucz do gabinetu, żebyś przesiadywał tu przez całą noc — skarciła go, ale nie wyglądała na naprawdę złą. — No powiedz, czemu mnie obudziłeś? Mam nadzieję, że nic nie wybuchło.
— Nie mentorko, wszystko jest dobrze tylko… ten nowy kamień, który ostatnio przywiozłaś, zaczął emanować światłem i ja tak jakby go dotknąłem i…
— Tak jakby czy dotknąłeś? Nic ci nie jest? Ten projekt jeszcze nie był skończony, mógł wyłapać jakąś niebezpieczną częstotliwość. Lepiej mi się pokaż, Skrzypnik. — Zbliżyła swój wzrok do dłoni chłopaka.
Wyciągnął obie dłonie przed siebie, żeby uspokoić Olgę. Wyglądały zupełnie normalnie, kościste i blade jak zawsze.
— Nic mi nie jest, ale chciałem żebyś sama to zobaczyła. Pomyślałem, że to może być coś ważnego. Kiedy go trzymałem, czułem jakby coś mnie tam wciągało. Zobaczyłem tylko ciemność.
— W takim razie pójdę to sprawdzić. Eh, czego się nie robi dla nauki — westchnęła i poczłapała do gablotki, ziewając.
Chęć przeżycia tego osobliwego doświadczenia wygrała z obawami i kobieta dotknęła kryształu. Emanował ciepłem i wywołał u niej zaciemnienie obrazu, identycznie jak u jej adepta. Jednak nie zwolniła uścisku i po pewnym czasie za ciemnością zaczęły pojawiać się kształty. Najpierw wszystko było mgliste, bezkształtność panowała wokoło. Zaraz jednak sceneria nabrała ostrości i oczom pani Sabonis ukazała się zaśnieżona droga. Poznała to miejsce, jechała tamtędy tydzień temu, kiedy wracała ze spotkania.
Zapamiętała je tylko dlatego, że przez roboty drogowe musieli jechać przez centrum Kielc, zamiast ominąć miasto autostradą tak, jak mieli w planach. Dodało im to dodatkowe pół godziny drogi, zanim wrócili na właściwą trasę. To było zaraz za wyjazdem z miasta, przy zjeździe. Widziała dokładnie tę samą tablicę reklamową, stojącą obok znaku ograniczenia prędkości.
 To musiało być tutaj. Zdawało jej się, że stała tam, jej nogi zanurzyły się w lodowatym śniegu, a wiatr smagał ją po twarzy. Dwa pojazdy, osobówka i cysterna, zderzyły się ze sobą, blokując całą drogę. Nikt tamtędy nie przejeżdżał, nie usłyszała też w pobliżu wycia karetki.
Zza szyby pojawił się żółto–pomarańczowy blask, podobny do płomyka świecy. Z każdą chwilą nasilał się coraz bardziej. Wydawało jej się, że idzie, ale jej nogi wcale się nie poruszały. Ciałem wciąż znajdowała się w swoim gabinecie. Wreszcie kobiecie zdawało się, że zagląda do środka przez szybę. Wewnątrz auta paliła się dziewczyna. Chociaż „paliła się” zdawało się być wyrażeniem na wyrost. Płomienie lizały skórę, jednocześnie nie robiąc jej żadnej krzywdy. Powoli rozpełzły się po całym jej ciele, aż wreszcie sama zdawała się być stworzona z ognia. Pożar zaczął się rozprzestrzeniać po całym samochodzie i atakować innych pasażerów. Uzdrowicielka poczuła ciepło, a potem palący ból w dłoniach, jakby płonienie dotarły również do niej. Wypuściła kamień z rąk. Znów była w swoim gabinecie.
Zimowa sceneria powróciła w jej głowie i kobieta poczuła niepokój. Czy to wszystko działo się naprawdę? Czy to dzieje się właśnie teraz? Miała tyle pytań i żadnych odpowiedzi. To nie może być sztuczka tych szubrawców. Jeśli to wszystko było prawdziwe, ci ludzie potrzebują pomocy. O tej porze i pogodzie szansa, że ktoś będzie tamtędy przejeżdżał jest niewielka. Miała co do tego złe przeczucia. Nie mogła stać bezczynnie. Tamta scena wydawała się nad wyraz realistyczna, ale też bardzo różna od tego, z czym spotykała się do tej pory. Zawsze musiał zaistnieć kontakt obustronny, a to była jedynie wizja, jakby Olga niechcący znalazła się w czyimś śnie.  
— I jak, widziałaś coś? Wyglądałaś jakby nie było cię tutaj, te nieobecne oczy…
— Musimy im pomóc. — Nie pozwoliła mówić Karolowi dalej, liczył się czas.
— Co? Komu, co się tam stało? — Na jego wąską twarz wstąpiło zaniepokojenie.
— Nie czas na pytania, podaj mi telefon — zarządziła. Przysiadła na butelkowo-zielonej kanapie i masowała sobie skronie. Fale brązowych włosów poprzetykanych siwizną opadały jej swobodnie na ramiona.
Karol nie miał pojęcia, że są tak długie. Jego mentorka zawsze spinała je do pracy. Szybko podał jej telefon i przyglądał się jak w pośpiechu wybierała numer. Na twarzy uzdrowicielki chłopak zobaczył głębokie zmartwienie. Nigdy jeszcze nie widział jej tak poruszonej.
Spróbowała się uspokoić, wzięła kilka głębokich oddechów i postanowiła pomyśleć o tym wszystkim racjonalnie. Popatrzyła na zegarek. Zdawało jej się, że wskazówka ledwo się porusza. Nie mogła czekać w niepewności. Z tamtej drogi odległość do najbliższego miasta była spora. Zbyt duża, jeśli ktoś odniósł poważnie ranny. A jeśli ogień rozprzestrzeni się w kierunku drugiego auta? Widziała przecież znak z materiałami łatwopalnymi. Mogą do nich nie zdążyć. Zastanowiła się. Jeśli przeteleportowaliby się do najbliższego punktu, byliby całkiem blisko miejsca wypadku.
— Karolu, spakuj moją torbę lekarską. Standardowy zestaw plus rzeczy potrzebne w razie oparzeń — poleciła.
Chłopak natychmiast zabrał się do wykonywania powierzonego mu zadania.
Muszę tam być. Tam jest ktoś z naszych. Nie mogę dopuścić, by ludzie to odkryli. Nawet jeśli ktoś dotrze tam szybciej, nie będą potrafili sobie z nią poradzić — stwierdziła. Poderwała się z kanapy po usłyszeniu kolejnych impulsów. Odbierz — ponaglała w myślach. W końcu w słuchawce rozległo się odchrząkiwanie jej przełożonego.
— Do stu diabłów, co się stało, że dzwonisz o tej porze, Olgo? — zapytał podniesionym, zachrypniętym głosem.
— Przykro mi, że zakłóciłam twój sen, Joachimie, ale stała się rzecz niecierpiąca zwłoki. Musimy zwołać grupę ratunkową. — Udała się do sypialni i ubierała się w trakcie rozmowy.
— Czego się dowiedziałaś, że chcesz podjąć takie kroki? — zdziwił się.
— Mam podstawy by sądzić, że mag jest w niebezpieczeństwie. Zdarzył się wypadek samochodowy. Jestem prawie pewna, że doszło do spontanicznego uwolnienia magii podczas zderzenia.
— A co z rodzicami tego dziecka? Nie są w stanie mu pomóc?
— To nie z dzieckiem mamy do czynienia, tylko z nastolatką. Prawdopodobnie w wieku naszych uczniów. Jest w aucie sama z dwojgiem zwyczajnych ludzi.
— Samodzielne odpieczętowanie? W tym wieku? Jesteś pewna? Coś takiego nie zdarza się od tak. To może być sztuczka albo pułapka.  
— Jestem świadoma ryzyka, dlatego to takie ważne by odpowiednio się tym zająć. Nie mam pojęcia co może się zdarzyć, jeśli się tam nie zjawimy. Musimy użyć teleportu, jeśli chcemy zdążyć na czas.
— Zadzwonię po Saskiego, Mielcarz i Koterskiego.
— Przyślij Daniela do mnie do gabinetu. Będzie mi potrzebna jego pomoc przy niesieniu sprzętu.
— Widzimy się w pokoju teleportacyjnym. — Rozłączył się.
Uzdrowicielka wróciła z sypialni w pełni ubrana. Natychmiast zaczęła przygotowania do podróży.
— Chcę z wami jechać. — Chłopak odezwał się najpewniejszym głosem, na jaki było go stać.
— Nie jesteś jeszcze oficjalnie uzdrowicielem, nie mogę cię wziąć ze sobą. To niebezpieczne.
— Brakuje mi kilka tygodni do wyrobienia podstawowej licencji. Mogę się przydać. Sama mnie szkolisz, znasz moje umiejętności.
Do gabinetu wpadł Daniel Koterski. Ten dwudziestopięcioletni mag ognia pracował w szkole ledwie od pół roku. Ubrany w niebieską puchową kurtkę i ciężkie buty, wykazywał pełną gotowość do akcji. Rozczochrane, rude włosy podniosły mu się na taką wysokość, że prawie dotykały futryny drzwi.
— Co trzeba wziąć? — zapytał od razu na wejściu. Wiedział, że nie ma czasu do stracenia.
— Wszystko spod ściany. Resztę wezmę sama. — Podniosła swoją skórzaną torbę i ruszyła w stronę wyjścia.
— A młody? — spytał, patrząc na chudego drugoklasistę.
— Idzie z nami.
***
Zaparkowali na poboczu, kilkanaście metrów od miejsca wypadku. Nikogo nie zauważyli. Zgodnie z przewidywaniami uzdrowicielki, karetka jeszcze nie przyjechała. Jak najszybciej dotarli do auta. Śnieg i wiatr mroziły ich twarze, sprawiając, że oblicze Olgi natychmiast zrobiło się całe czerwone.
— Ostrożnie, nie róbcie niczego pochopnie — rozkazała głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Daniel dokładnie obejrzał oba auta. Przód osobówki został zmiażdżony, szyby popękały, a znad maski rozchodził się duszący dym. Natychmiast zobaczył strugę ognia, zbliżającą się niebezpiecznie do cysterny.
— Musimy zgasić płomienie. Inaczej wszystko wybuchnie! — krzyknął, przedzierając się przez zawieję.
Stanął przed płomieniami z rozstawionymi przed sobą rękami. Poruszał nimi w górę i w dół, a ogień zdawał się nie przekraczać wyznaczonej przez niego niewidzialnej granicy, tylko kłębił się niespokojnie. 
— Nie pozwól na przedostanie się ognia do drugiego auta. Na razie nie możemy ugasić ognia wokół niej, to zbyt niebezpieczne — poleciła uzdrowicielka.
Twarz płonącej dziewczyny wyrażała całkowity spokój. Była nieprzytomna, lecz dało się usłyszeć jej ciężki, ale równy oddech.
— Sama nie dam rady. Karolu, musisz mi pomóc. Idźcie z profesorem Saskim do drugiego auta i zajmijcie się kierowcą. A później zadzwońcie po karetkę. Pasażerowie muszą natychmiast zostać zawiezieni do szpitala.
Mężczyźni bez zająknięcia wykonali polecenie.
Z przodu auta chłopak zdawał się być w szoku. Zaczął niespokojnie wiercić się na fotelu kierowcy. Olga chciała zostać z magiczką, ale wiedziała, że nie mają czasu. Na szczęście znajdowała się tam również Adrianna Mielcarz, mistrzyni żywiołu wody, która mogła za nią trzymać rękę na pulsie.
— Zostań z nią. Gdyby coś się działo…
— Będę krzyczeć. Idź — powiedziała, popędzając uzdrowicielkę.
Olga natychmiast podeszła do niego od przodu, starając się go nie wystraszyć.
— Proszę się nie ruszać. Wszystko będzie dobrze — mówiła spokojnym głosem. — Wie pan co się stało?
— Ciężarówka… jechaliśmy… nie wiem skąd.
— Już dobrze. Pozwoli pan, że przyłożę panu rękę do czoła? Proszę się nie ruszać, tylko powiedzieć tak lub nie.
— T… tak.
Olga chwilę szperała w swojej torbie i wyjęła z niej coś, co przypominało siatkową, metalową rękawiczkę z przytwierdzonymi do niej różnokolorowymi kryształami. Włożyła ją i urękawicznioną dłonią dotknęła głowy chłopaka. Poczuł rozchodzące się po ciele ciepło, więc zapewniła go, że to nic groźnego. Kamienie rozbłysły słabym światłem. Po pewnym czasie zabrała rękę.
— Spokojnie, wszystko będzie z panem dobrze.
— Co z Ulą? — Niespokojnie patrzył na dziewczynę obok.
Z jej jasnych włosów ściekała krew.
— Daniel mówi, że długo nie wytrzyma — krzyknął Karol, który zdążył już wrócić. — Z tym drugim wszystko w porządku. Jest w busie, profesor się nim opiekuje. Karetka powinna niedługo przyjechać.
— Jeszcze chwila — odkrzyknęła Olga. Dotknęła czoła dziewczyny siedzącej obok. Z nią było gorzej niż z jej partnerem.
— Musimy ich wydostać.
— Zajmij się chłopakiem, ma złamaną lewą nogę, uważaj na nią. Jest przytomny. Muszę podleczyć dziewczynę. — Zwróciła się do swojego podopiecznego.
— Masz dwie minuty — krzyknął z oddali Daniel.
Olga od razu wzięła się do roboty. Leczenie wymagało od niej pełnego skupienia. W tym czasie mężczyźni wyprowadzili z auta rannego chłopaka. Wewnątrz wciąż rozchodził się dym. Powietrze przesiąkło smrodem palonej tapicerki. Kiedy dziewczynę z przedniego siedzenia można było już bezpiecznie wynieść z auta, uzdrowicielka zajęła się magiczką. Profesor Saski w tym czasie zaczął robić poszkodowanej blondynce resuscytację. Ciała dziewczyny z tyłu auta już nie pokrywały płomienie, jednak jej skóra wciąż parzyła, rozświetlona od środka.
— Musimy ją stąd natychmiast wynieść — powiedziała wciąż czuwająca przy niej Adrianna.
— Nie możemy jej ruszyć. Poparzy nas. — Zauważył Karol.
— Ja to zrobię — oświadczył nagle Daniel. — Mam największą odporność na ogień z nas wszystkich.
— Ale wciąż się oparzysz. Nie znamy możliwości tej magii. W tej formie może być dla ciebie śmiercionośna — zaoponowała Olga.
— Zaryzykuję. Potem mnie uleczysz. Powiedz tylko, czy mogę ją bezpiecznie przetransportować?
Kobieta zbliżyła dłoń do głowy dziewczyny. Nie mogła jej dotknąć bezpośrednio, a i tak czuła parzące ciepło na wewnętrznej części dłoni, tam gdzie umieszczono największy, zielony, poprzetykany brązowymi prążkami, kamień.
— Ma uraz głowy. Uważaj na jej lewą część ciała. Ręka i żebra są połamane. Ale tak, myślę że możesz ją wynieść.
Danielowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Natychmiast przybiegł na miejsce. Kazał wszystkim odejść od auta na bezpieczną odległość. Płomienie, które zostawił samym sobie, znów zaczęły się rozprzestrzeniać. Otworzył drzwi i na chwilę zniknął we wnętrzu samochodu tak, że wystawały tylko jego nogi.
Wyciągnął nieprzytomną z wozu. Wziął jej ciężar na siebie, przytrzymując ją jedną ręką pod brodą, a drugą podtrzymał niezłamaną rękę dziewczyny, przyciskając ją do klatki piersiowej. Poczuł gorąco na swoim ciele i wrzasnął. Instynktownie chciał wypuścić ją z rąk i uciec stamtąd, mimo to, resztkami świadomości powstrzymał się. Zacisnął mocno zęby, z jego gardła wciąż wydobywał się stłumiony krzyk. Przez te kilkanaście metrów jego twarz wyrażała nieopisany ból. Ułożył dziewczynę na rozłożonym wcześniej posłaniu z koca termicznego, a sam padł twarzą na śnieg.
Nie minęła nawet minuta, jak rozległ się ogłuszający trzask. Doszło do wybuchu, gdy tylko ogień dotarł do cysterny. Kłęby dymu wzniosły się ponad lasem, części auta wystrzeliły w górę. Jedynie profesor, który zajmował się w tej chwili pilnowaniem innych poszkodowanych, miał chwilę by wypalić ten obraz w swojej pamięci. Reszta zajęła się opieką nad ofiarami wypadku. Dziewczyna z samochodu, jakby czując ogrom zdarzeń, powoli zaczęła tracić wewnętrzne ciepło. Daniel również z każdą minutą wyglądał coraz lepiej. Najmniejsze oparzenia zupełnie zniknęły, reszta stała się różową skórą, pokrytą pęcherzami.
Karetka przyjechała zaraz po wybuchu. Straży jeszcze nie było, ale na szczęście wszędzie leżał śnieg i pożar nie mógł się rozprzestrzenić. Pomogli w tym także profesor oraz Adrianna, odpowiednio ukierunkowując wiatr i wodę. Ryszard Saski ukrył obecność Daniela i wciąż leczących go uzdrowicieli. Wyglądało to tak, jakby we dwoje znaleźli się przypadkowo na miejscu i postanowili pomóc. Ratownicy medyczni natychmiast zajęli się rannymi. Profesor rozmawiał chwilę z kierowcą i dowiedział się do jakiego szpitala zostaną przewiezieni. W ostatniej chwili założył dziewczynie na nogi dwie bransolety z czarnymi kamieniami.
Od razu zadzwonili do bratanka Olgi — Filipa, by powiadomić go o całej sprawie i podać mu szczegółowe instrukcje. Na szczęście pracował na nocnej zmianie w pobliskim szpitalu, więc akurat znajdował się na miejscu. Obiecał odpowiednio zająć się dziewczyną, aż do czasu ich przybycia. Po odjechaniu karetki, Saski podjechał busem prosto do nich, by mogli łatwiej przenieść Daniela do środka. Gdy tylko Olga przestała go uzdrawiać, ciemność ogarnęła jej ciało i bezwiednie opadła na ośnieżoną ziemię.

+++

No i jest rozdział 2. Dziś poznaliście kilku nowych bohaterów. Mam nadzieję, że przypadną wam do gustu. Już w następnym rozdziale powrócimy do Leny i jej rodziny. W końcu to ona jest główną bohaterką, prawda? Pozdrawiam, Maxine.
EDIT. Wycięłam kawałek tekstu, bo wydawał mi się niepasujący do reszty, ale przez to rozdział trochę się skrócił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czytasz - proszę, skomentuj. Dla ciebie to niewiele, ale dla mnie każdy komentarz jest na wagę złota. Zawsze z chęcią odpowiem na pytania i sugestie.