— Już prawie jesteśmy na miejscu — informuje nas Siwy, skręcając w osiedlową uliczkę.
— Który to? — Ula, trzymająca pudełko babeczek na kolanach, zaczyna się rozglądać, przy okazji wbijając mi łokieć między żebra.
Syczę przez zaciśnięte zęby. Ściśnięta przy drzwiach, ze zgrzewką coli między nogami, odliczam sekundy do momentu, kiedy będę mogła wydostać się z tej metalowej puszki. Klekoczący opelek Siwego, wbrew pozorom, zdecydowanie nie jest autem na pięć osób.
— Tamten zaraz przy lesie. Zielony dach, łysy ogródek — odpowiada chłopak, zdejmując swoją potężną, porośniętą blond włosami łapę z kierownicy i wskazując na znajdujący się w oddali dom Krzyśka.
Roxi odwraca się z przedniego siedzenia, wtrącając:
— One wszystkie wyglądają tak samo, nie sądzicie? Nie wytrzymałabym w takim nudnym, beżowym domu.
— Przecież mieszkasz w bloku — stwierdza sarkastycznie Ula.
— No tak, ale balkon mamy wymalowany na szmaragdowo.
Przez furkot silnika ledwie słyszę Sandrę:
— Szafirowo.
— Właśnie — zgadza się Roxi. — I to jest kolor, a nie takie... — Macha bez ładu i składu rękami. — No same widzicie.
Nie da się ukryć, temu osiedlu z pewnością brakuje dobrego stylu. Właściwie jakiegokolwiek stylu. Czyżby właścicielom tych domów w ogóle nie zależało na wyrażaniu siebie? Tylko dlaczego? Przecież to bez sensu.
Wjeżdżamy przez otwartą bramę prosto na podwórko, tuż przed garażem. Siwy szybko wyplątuje się z pasów i pomaga mi w wygramoleniu się z auta. Kiedy rozmasowuję przykurczone mięśnie, zdąża podbiec do Sandry i służy pomocą również jej. Niczym wielbłąd taszczy dwie zgrzewki picia po schodach prosto do wejścia. Ruszamy w ślad za nim, z torbami pełnymi śmieciowego jedzenia. Drzwi są otwarte.
— Prawda, że mój dziubek jest supersilny? I taki szarmancki — rozpływa się Roxi.
— I ma całkiem dobry słuch — odpowiada Siwy ze śmiechem, niknąc w korytarzu. — Miałaś nie nazywać mnie dziubkiem.
— Przy twoich kolegach — stwierdza Rox. — Tutaj są sami swoi, dziubku.
Siwy tylko kręci na to głową i chociaż widzę tylko jego plecy, mogłabym przysiąc, że uśmiecha się pobłażliwie.
Docieramy do serca domu — kuchni. Co prawda jest przestronna i naładowana po brzegi nowoczesnymi sprzętami, ale jak na mój gust, zdecydowanie zbyt sterylna w swoich szarościach i błysku wypolerowanego metalu. Nie wygląda nawet, jakby ktoś z niej korzystał, jeśli nie liczyć zasyfionej mikrofalówki i paru zaschniętych naczyń zalegających w zlewie.
No tak, rodziców Krzyśka często nie ma w mieście. Nie sądzę, żeby jemu albo jego bratu chciało się codziennie gotować.
Zostawiamy reklamówki na stole i udajemy się na poszukiwania pana domu. Odnajdujemy go znoszącego plastikowe krzesła z tarasu w kierunku rozstawionego z boku posesji grilla. Dostrzega nas dopiero, kiedy wraca po kolejne.
— O, cześć! Szybko jesteście.
— Dochodzi szósta trzydzieści — oznajmia Ula, o dziwo, bez swojej charakterystycznej, ironicznej nuty.
— Serio? Chyba zupełnie straciłem poczucie czasu — śmieje się Krzysiek, a ja nie mogę oderwać wzroku od jego przystojnej twarzy.
— Zostało coś do roboty? — pyta Siwy.
— Em... niewiele. Skończyć zanoszenie krzeseł, przynieść głośniki, przygotować jedzenie, kubki, te sprawy.
— No to co? My zajmujemy się poważnymi rzeczami, a kobiety do garów? — podśmiewa się Siwy.
— Ty męski szowinisto — odgraża się niby na poważnie Rox i, zadzierając brodę do góry, mówi kąśliwie: — Chodźmy, dziewczyny. Oni nie zasługują na naszą pomoc.
— Ja raczej zostanę — stwierdza Ula w ostatniej chwili. — Bardziej się przydam przy dobieraniu muzyki niż przy nasypywaniu nachosów. We trzy na pewno dacie sobie z tym radę.
— Zdrajczyni — odpowiadam ze śmiechem. — No dobra, tylko wciśnij do playlisty parę wolniejszych kawałków. — Puszczam jej porozumiewawczo oczko.
— Czujcie się jak u siebie — dorzuca na koniec Krzysiek, gdy z Sandrą i Roxi znikamy w drzwiach prowadzących z domu na taras.