Ś... świat... światłość. Czysta energia. Przeraża, a
jednocześnie... Czuję ją w każdej komórce mojego ciała. Mojego?
Ja... jestem... Czym jestem?
Atakuje mnie nagły spazm, gwałtownie wyrywając z niesamowitej
wizji. Leżę w bezwładzie, nie mogąc zmusić członków do
najmniejszego ruchu. Wciąż czuję przenikające do szpiku kości
ostatki elektryczności. Krzyk więźnie mi w gardle.
Otwieram szeroko oczy i wszechogarniające światło ostatecznie
ustępuje mroku nocy. Widzę otoczenie tylko na tyle, na ile pozwala
blask ulicznych lamp, wpadający z lewej strony przez niezasłonięte
okno. Wystarczający, żebym rozpoznał zagracone półki i czyste
płótna, wciśnięte pomiędzy komodą a ścianą. Jestem w mojej
sypialni, w łóżku. Jestem... bezpieczny.
To był tylko zły sen, nic więcej — uświadamiam sobie i
walące serce zaczyna się uspokajać, z każdym uderzeniem wybijając
rytm odrobinę wolniej. Łapię głębokie oddechy, powtarzając w
myślach: wdech — wydech, wdech — wydech... Wierzchem
drżącej dłoni przecieram czoło mokre od potu i kieruję wzrok z
popękanego sufitu na seledynowe cyfry elektronicznego zegarka.
Dochodzi północ.
Wciąż leżąc, wyciągam przed siebie ręce, jakbym chciał
dosięgnąć staromodnego, pozłacanego żyrandola, i uważnie
studiuję je w bladym świetle. Dostrzegam maleńkie iskierki,
tańczące na opuszkach kościstych palców. Osobliwe. Doprawdy
osobliwe. By się ich pozbyć, zaciskam dłonie w pięści i
dopiero wtedy opuszczam je z powrotem na kołdrę, czując przyjemnie
miękki materiał flanelowej pościeli.
Sen wydawał się taki prawdziwy. Na tyle, bym na moment stracił
kontrolę i użył mocy. Niemal niezauważalnej ilości, lecz to
wciąż alarmujące. Jakbym podskórnie wyczuł zagrożenie albo...
obecność. Zupełnie jak... więź. Ale to przecież
niemożliwe. Odkąd tu przybyliśmy, nigdy... Nie, to na pewno przez
stres. Nic więcej.
Powinienem spróbować zasnąć. Nie mogę wyglądać jak żywy trup
pierwszego dnia na nowym stanowisku. Nie żeby odpoczynek mógł
jakoś pomóc mojej wątłej fizjonomii, ale brak sińców na pewno
byłby pomocny. Ludzie w końcu przychodzą do muzeum po to, by
podziwiać dzieła sztuki, a nie wymizerowanego kustosza, snującego
się z kąta w kąt — wzdycham, głośno wypuszczając
powietrze w pustkę.
Obracam się więc na bok, plecami do okna, i nakrywam pod samą
szyję. Staram się oczyścić myśli, lecz bezskutecznie — mój
umysł błądzi, nie potrafiąc się uspokoić, wciąż podsuwa nowe
strzępy snu: ból, krzyk i światłość. Obrazy materializują się,
by po chwili zniknąć we mgle, a potem powracają i wszystko zaczyna
się od nowa, za każdym razem przedłużając chwile mojego
cierpienia o kolejne sekundy.
Może zaznam odrobiny spokoju, jeżeli przestanę stawiać opór i
pozwolę całkowicie się im pochłonąć? Może wreszcie się nimi
zmęczę? Zaciskam mocniej oczy i czekam. I czekam. I czekam. Ale
sen nie przychodzi, nieważne, jak bardzo tego pragnę.
* * *
W końcu parę minut po piątej sfrustrowany zwlekam się z łóżka.
Mam serdecznie dość tego bezsensu. Żebym przez głupi sen nie
spał całą noc! Podobny epizod nie zdarzył mi się od lat. Co za
absurd.
Ściągam z oparcia krzesła granatowo-biały szlafrok w wąskie pasy
i zamaszystym ruchem narzucam go na drżące ramiona. Kwietniowe
poranki wciąż są chłodne tym bardziej, kiedy mieszka się w
starej kamienicy, a już w szczególności na samej górze, gdzie
wiatr hula do woli, dudniąc o szyby.
Podchodzę do okna z zamiarem sprawdzenia temperatury, lecz zamiast
tego dostrzegam w nim swoje blade odbicie i już wiem, że nici z
planów ominięcia porannego mycia głowy. Palcami, możliwie
najdelikatniej, staram się rozplątać zmierzwione włosy, gdyż
sterczące na wszystkie strony, niczym lwia grzywa, są ostatnią
rzeczą, jaką można by powiązać z eleganckim stylem, wymaganym od
pracowników muzeum.
Przez chwilę stoję w całkowitym bezruchu i przymrużonymi oczami
obserwuję otoczenie, wsłuchując się w ciszę poranka. Tylko w
kilku mieszkaniach naprzeciwko palą się światła. Światło.
Z tyłu głowy wciąż błąkają się nieprzyjemne myśli o tamtym
koszmarze i choć nie potrafię przywołać już niepokojących
obrazów, towarzyszące im przeczucie, że nie powinienem ich
ignorować, nie chce odejść.
Wychodząc z sypialni, stawiam powolne, niezdarne kroki. Jeden za
drugim po skrzypiącej dębowej podłodze. Ledwo mijam odmalowane na
biało drzwi łazienki, gdy tracę równowagę. Na szczęście w
ostatniej chwili łapię się ściany. Trzymając się jej, zmierzam
wąskim korytarzykiem do salonu i od razu ciężko opadam na
skrzypiącą pod moim ciężarem kanapę.
— Starość dopadła cię tak nagle, co, Leo? — Uśmiecham się
pod nosem, choć właściwie wcale mi nie do śmiechu, ponieważ
czuję się podle.
Łamie mnie w kościach i szumi w głowie, lecz wiem, że to już nie
sprawka nieprzespanej nocy, bo ten stan trwa od tygodni, nasilając
się głównie porankami. Z każdym dniem jest coraz gorzej, coraz
mniej we mnie sił i chęci do podejmowania zwykłych, codziennych
czynności. Zdecydowanie brakuje mi energii, słodkiej, życiodajnej
energii, ale wiem, że mogę jeszcze trochę wytrzymać, zanim będę
musiał odnowić jej zapasy. Dopóki jestem w stanie normalnie
funkcjonować, nie chcę tego robić. Nie mogę.
Nastawiam w kuchni ekspres, a potem, już z kubkiem parującego
napoju w jednej ręce oraz z talerzykiem pełnym maślanych bułeczek
w drugiej, przenoszę się do salonu i włączam gramofon, nie siląc
się nawet na zmianę płyty. Niewielkie wnętrze wypełnia się
dźwiękami „Wiosny” Vivaldiego, a także zapachem świeżo
parzonej kawy z dodatkiem cukru i śmietanki. Od razu przyjemniej.
Upijam kilka łyków i powoli dochodzę do siebie.
* * *
Krótsza wskazówka wciśniętego w kąt zegara wraz z
rozbrzmiewającym po salonie kurantem przesuwa się na szóstkę, tym
samym rozpraszając moją uwagę. Ach, zostało jeszcze tyle czasu
do wyjścia. Przymykam oczy, starając się z powrotem chłonąć
muzykę, ale to już nie jest to samo.
Moje myśli szybko obierają tor, od którego najchętniej trzymałbym
się z daleka — problemy dnia powszedniego. I tak przemykają mi
przed oczami żałośnie uboga zawartość lodówki, wysypujące się
z kosza śmieci, niezrobione pranie i oczywiście mój faworyt: kupka
nieotworzonych jeszcze listów z rachunkami do zapłacenia. Kiedyś
życie było prostsze, mniej atrakcyjne, ale bez wątpienia prostsze.
Póki obrazy nadchodzących obowiązków są w miarę świeże,
przenoszę się za biurko, żeby uzupełnić nowy tydzień w
planerze. Muszę przyznać, że to wprost genialny wynalazek dla tak
zdezorganizowanej osoby jak ja. Bez niego czuję się jak bez ręki,
i to tej dominującej.
Wyciągam z górnej szuflady notatnik w twardej oprawie o morskiej
barwie. Zdejmuję gumkę trzymającą strony razem i przekartkowuję
do pierwszej czystej strony. Na samej górze wpisuję dzisiejszą
datę — czternastego kwietnia — i zabieram się do pracy.
Uch, powinienem był zrobić główne notatki w niedzielę. Ale
jak miałem się oprzeć takim historiom? — Mój wzrok
zatrzymuje się na stosie skandynawskich kryminałów, leżących pod
stolikiem kawowym. No cóż, nie chciało się wtedy, to teraz
trzeba ponadrabiać zaległości.
Kiedy dopisuję kolejne punkty na kremowym papierze notatnika, wizja
tego tygodnia powoli zaczyna się klarować. Nic wyszukanego —
codziennie po pracy wychodzę na spacer z Nico, we wtorek odwiedzę
antykwariat, bo mają nową dostawę, w czwartek oddam książki do
biblioteki, w piątek wybiorę się na targ, a w sobotę wieczorem
udzielę lekcji rysunku Benedetcie — ale daje mi to poczucie
stabilności. Niewielkie rzeczy, które trzymają mnie przy ziemi,
zobowiązania, które muszę wypełnić, nie pozwalają mi poddać
się, opaść na dno. Uporządkowane życie to uporządkowany,
spokojny umysł. Niepokoje i demony mnie tutaj nie dosięgną, bo
świadomość, że jestem potrzebny, że nie wiszę w próżni i
muszę dbać nie tylko o siebie, pomaga pozostać mi w ryzach, brać
odpowiedzialność za swoje czyny. Związałem ze sobą życia
innych i nie mogę ich narażać.
* * *
W łazience przygotowuję rozgrzewającą kąpiel. Gdy woda z
pluskiem leje się do wanny, wracam do sypialni po ubrania. Z odmętów
komody wygrzebuję krawat w niebieskie prążki. Nie pamiętam nawet,
kiedy ostatni raz nosiłem krawat. Czy będę umiał go chociaż
porządnie zawiązać? Bogowie...
Z odrazą patrzę na nowiutkie czarne pantofle stojące pod krzesłem.
Przywodzą obraz mąk, których doznałem przy ich kupnie. Godziny
bezowocnego włóczenia się po sklepach tylko po to, by wrócić do
pierwszego butiku i wziąć pierwszy model, który przymierzałem.
Nie mówiąc już o non stop śledzących mnie, podejrzliwych
spojrzeniach sprzedawców podczas tamtej wyprawy. A granatowy
garnitur, teraz zawieszony w specjalnej plastikowej torbie na
wieszaku, ledwie dwa dni temu przyniosłem z pralni chemicznej, bo
kurzył się w szafie tak długo, że zaśmierdnął naftaliną. Na
samą myśl o założeniu takiego pancerza robi mi się gorąco.
Pomyśleć tylko, że będę go nosił przez najbliższe kilka
lat. Brrr.
Wreszcie z powrotem w łazience, prawie cały zanurzony w wodzie,
patrzę, jak para unosi się nad wanną. Wzlatuje, by po chwili
zmieszać się z powietrzem i zniknąć. To wydaje się takie proste.
Być może i ja powinienem rozważyć zniknięcie na jakiś czas?
Znalazłbym jakieś spokojne miejsce, bez tego całego zgiełku
turystycznego miasta. I tak za długo przesiadywałem we
Florencji. Ludzie mogli zrobić się podejrzliwi. Wstając po
szampon, kątem oka widzę swoje odbicie w lustrze zawieszonym nad
umywalką. Ciekawe, czy brak zmarszczek przypisują cudom
chirurgii plastycznej? Od czasu, kiedy tu przyjechałem powinienem
mieć już ze trzydzieści parę lat. Nic dziwnego, że donna
Violetta pytała mnie ostatnio o kremy. Szkoda, że nie
odpowiedziałem jej czegoś satysfakcjonującego, a jak zwykle
wyszedłem na głupca.
Głupcem — tym właśnie jestem. Niewygodne ubrania i kilka
zainteresowanych spojrzeń potrafią wpędzić mnie w taki stan.
Przywołać myśli o ucieczce. A przecież pokonywałem większe
przeszkody, przetrwałem tyle niedogodności, że drapiący w szyję
kołnierzyk powinien zostać uznany w porównaniu z nimi za nic.
Zostałem cieniem samego siebie. Podrzędnym strachajłem, którego
pierwszy lepszy sen jest w stanie wytrącić z równowagi. Powinienem
się wstydzić za to, jak nisko upadłem. Kurt miał rację,
nazywając mnie żałosnym tchórzem.
— Och, dość tego! — Gwałtownie wstaję, rozchlapując wodę
dookoła.
Koniec użalania się nad sobą. To nigdy nie przynosi niczego
dobrego. Przeszłość powinna pozostać tam, gdzie jej miejsce.
Wybrałem to życie ponad stare i powinienem cieszyć się z tego, do
czego w nim doszedłem. Awans tylko to potwierdza. Jeżeli Guglielmo
uznał, że nadaję się na to stanowisko, dorównam jego
wyobrażeniu, choćby nie wiem co. Sprawię, że staruszek będzie
dumny.
* * *
Ostatnia prosta. Z daleka widzę dwupiętrowy, odmalowany farbą w
odcieniu żółtej ochry budynek muzeum. Jego brązowe okiennice i
obłożone piaskowcem półokrągłe wejście. Na myśl o
gratulacjach czekających mnie zaraz po przekroczeniu progu moja
pewność siebie, utrzymująca się przez całą drogę, drastycznie
spada. Najchętniej uciekłbym prosto do biura, gdzie mógłbym
spokojnie zająć się pracą i przeczekać cały ten szum.
Pedro, siedzący w kasie biletowej, zajmuje się szczotkowaniem
swoich gęstych, czarnych wąsów, ale gdy tylko mnie spostrzega,
odkłada czerwony grzebyk i energicznie macha na powitanie.
— Dobry dzionek, don Leonardo! — Jego tubalny głos odbija się
echem od wysokiego sklepienia.
— Może być tylko lepszy. — Odmachuję mu z uśmiechem. Na
szczęście nie wspomniał ani słowem o awansie. Może nikt nic
nie powie i tak naprawdę nie mam się czym martwić?
Zatopiony w myślach idę dalej, prosto do mojego biura. Otwieram
skrzypiące drzwi i dopiero widok siedzącego na moim fotelu
zdziwionego Ricarda przypomina mi, że to już nie jest moje
biuro ani mój fotel. Bąkam krótkie „przepraszam” i
uciekam stamtąd jak najprędzej, czując na policzkach
kompromitujące ciepło.
Zamykając za sobą drzwi już właściwego pomieszczenia, głośno
wypuszczam powietrze. Dawny gabinet don Guglielma został porządnie
wysprzątany. Zniknęła zawartość półek, a także wszystkie
przedmioty z biurka, prócz sterty papierzysk do wypełnienia. Czuję
się niezręcznie, kładąc na mahoniowym blacie swoją aktówkę.
Mija chwila, nim decyduję zasiąść na jego miejscu, a kiedy już
się przełamuję, to wydaje się nie w porządku — moje ciało nie
pasuje do ukształtowanych przez lata krzywizn skórzanego fotela.
Mam ochotę natychmiast wstać, lecz w ostatniej chwili moją uwagę
przyciąga leżąca na samej górze sterty koperta z niczym więcej,
jak moim imieniem. Doskonale znam to drobne, pochyłe pismo, toteż
otwieram ją czym prędzej.
Drogi Leonardo,
wiem, że moja decyzja o zarekomendowaniu Cię na to stanowisko
może wydawać się niespodziewana, wiedz jednak, że ufam, iż
doskonale sobie poradzisz. Obserwowałem Cię i znam Twój brak wiary
we własne możliwości, ale dostrzegłem również oddanie i
zaangażowanie w nasze dzieło, a to wszystko, czego Ci potrzeba, by
dobrze wykonywać tę pracę. Niczym się nie martw — a piszę to z
pełną świadomością, gdyż doskonale wiem, jak lubisz się
niepotrzebnie wszystkim zamartwiać — bo nie jesteś tu sam,
Leonardo. Pamiętaj o tym.
Powodzenia,
Guglielmo
PS 1. Gdybyś kiedykolwiek potrzebował rady, nie wahaj się
zadzwonić.
PS 2. I nie waż się zapomnieć o moim zaproszeniu. Wciąż
liczę, że wypijemy ten kieliszek Chianti, który mi obiecałeś.
Odkładam list na biurko z westchnięciem. Staruszku, dlaczego
musiałeś odejść na emeryturę? To miejsce bez ciebie już nie
będzie takie samo. No i oczywiście, że przy...
Z zamyślenia wyrywa mnie pukanie. Natychmiast wrzucam list do
szuflady i prostuję się, splatając ręce przed sobą, by wyglądać
pewniej.
— Otwarte. — Mój głos nie jest tak głośny, jakbym chciał, na
szczęście jednak dociera do osoby po drugiej stronie, bo drzwi od
razu się otwierają.
Do środka wchodzi Cecile, dawna sekretarka Guglielma. Wygląda na
zmęczoną. Okulary w cienkich, złotych oprawkach ma przekrzywione,
a z koka wypadło jej kilka kosmyków ciemnych włosów. To do niej
niepodobne i nieco mnie martwi, ale wolę nie pytać, by nie sprawić
jej przykrości.
— Dzień dobry, don Leonardo.
— Dzień dobry, Cecile. O co chodzi?
— Mam problem z kopiarką — mówi, unosząc szczupłe ręce w
geście bezradności.
— Znów zżera papier?
Kiwa głową, zakłopotana.
Wyrównuję stos formularzy, odkładam go na bok, po czym wstaję i
zaczynam podążać za Cecile, która zdążyła już wyjść na
korytarz.
— Don Mario pomaga teraz w magazynie — tłumaczy, odwracając się
do mnie. — Nie chciałam go wołać do tak błahej sprawy, ale sama
nie daję sobie z tym rady.
— Nie ma o czym mówić — macham ręką.
Gdy tylko dochodzimy do kopiarki, zauważam, że nawet nie jest
włączona.
— Cecile? Czy na pewno...
— Niespodzianka! — Krzyk odbija się echem od ściany. Odwracam
się i widzę zmierzających w moją stronę współpracowników.
Przysadzista donna Violetta, znajdująca się na samym przedzie tego
niecodziennego korowodu, pcha przed sobą wózek z wielkim tortem.
Patrzę w bok na Cecile, ale ona nic nie mówi, tylko szczerzy się
od ucha do ucha.
— Przecież nie mam dziś urodzin — bąkam, nie rozumiejąc całej
tej sytuacji.
— To z okazji twojego awansu, gołąbku — mówi ciepło donna
Violetta.
Mam ochotę uderzyć się dłonią w czoło z własnej
niedomyślności. Cały czas spodziewałem się gratulacji, ale
czegoś takiego całkowicie nie przewidziałem.
— Zupełnie niepotrzebnie się fatygowaliście. — Drapię się w
skroń. — To... to nic wielkiego.
— No wiesz, Leonardo? Ciasta będziesz odmawiał? — odzywa się
Pedro, unosząc do góry grubą brew.
Patrzę to na ich twarze, to na czekoladowe cudo. Ach, zbyt dobrze
znają moją słabość do słodkości.
— Właściwie czemu nie? — odpowiadam i już wiem, że jak zwykle
niepotrzebnie się martwiłem. Guglielmo miał rację, nie jestem tu
sam.
* * *
Wychodzę z muzeum na uliczkę prowadzącą prosto do centrum i...
zamieram. Moje oczy rejestrują stojącą na środku chodnika wysoką
postać, lecz mija chwila, nim zdaję sobie sprawę, że to nie
przywidzenia, a rzeczywistość. Mój brat, stylowy jak zawsze,
niezmieniony od naszego ostatniego spotkania, macha do mnie, jak
gdyby nigdy nic. Jakbyśmy wcale nie urwali ze sobą kontaktu, kiedy
postanowiłem odsunąć się od rodziny na jakiś czas. Jakbym już
nie był zdrajcą i tchórzem.
— Witaj, Leo — mówi ze spokojem, wyciągając przed siebie do
tej pory skrzyżowane, ręce i przenosi ciężar ciała na prawą
nogę. Uśmiecha się zawadiacko. — Kopę lat.
— Kurt. — Jedyne, co jestem w stanie wydukać, to jego imię. Nic
więcej nie przechodzi mi przez gardło.
Podchodzi do mnie tak szybko, że nie zdążam jakkolwiek zareagować.
Spodziewam się, że mnie uderzy, gdy wyciąga rękę w moim
kierunku, on jednak kładzie ją na moim ramieniu, a potem ściska po
bratersku. Oszołomiony, o sekundę zbyt późno, by tego nie
zauważył, odwzajemniam uścisk.
— Co ty tu...
— Stęskniłem się za tobą, braciszku — stwierdza rozbawiony.
I najwyraźniej całkowicie szczery.
Nie bardzo rozumiem jego zachowanie. Nigdy nie należał do osób
trzymających urazy, ale to zupełnie coś innego. Jakby wymazał z
pamięci naszą ostatnią rozmowę. Czyżby Pierwszy miał z tym
coś wspólnego? A jeśli tak, to dlaczego?
— Chodź, przejdziemy się — kontynuuje, kiedy nie odpowiadam. —
Nie będziemy tu chyba bezczynnie stać, co?
— O... oczywiście — odpowiadam. — Masz ochotę na dobrą kawę?
Znam pewne miejsce.
— Jasne. Prowadź.
Idziemy w milczeniu — Kurt głównie przygląda się widokom
jeszcze nie do końca rozkwitłej po zimie Florencji, a ja ukradkiem
jemu. Czarne włosy błyszczą mu w słońcu, wygolone po bokach,
dłuższe na środku i zaczesane do tyłu — ostatnio ciągle widuję
mężczyzn z taką fryzurą na ulicach. Jak zwykle idealnie dopasował
się do panującej mody i zwyczajów. Ma nawet jeden z tych
nowoczesnych telefonów i od czasu do czasu zadziwiająco szybko
stuka w jego ekran.
Studiuję jego profil, idealnie wręcz skrojony pod marmurową
rzeźbę, szukając wskazówek, lecz wyraz twarzy Kurta jest zupełnie
neutralny, więc w końcu nie wytrzymuję:
— Po co tak naprawdę przyjechałeś? — Od razu żałuję
bezpośredniości tego pytania, ale on wydaje się zupełnie
niezrażony.
— Zwyczajnie chciałem spędzić trochę czasu z moim bratem. To
nie zbrodnia. — Kpiący uśmieszek błąka się po jego pełnych
wargach, całkowicie zdradzając nieczyste zamiary.
— Kręcisz. Widzę, że kręcisz. Mów, o co chodzi.
Kurt przez chwilę nic nie mówi, patrzy tylko pusto w przestrzeń
przed sobą, jakby zastanawiał się, jak przekazać mi to, co ma do
powiedzenia. A potem spogląda mi prosto w oczy i wypala jak
podekscytowane dziecko, które zbyt długo musiało trzymać
niespodziankę w sekrecie:
— Czas wracać do domu, braciszku!
Mija chwila, zanim pojmuję prawdziwe znaczenie tych słów.
Zatrzymuję się.
— To niemożliwe. Przecież... — urywam.
Kurt wyszczerza rząd równych zębów, ale się nie odzywa. Świetnie
się teraz bawi.
— Czy ma to związek z tym, co się stało wczorajszej nocy?
Potwierdza moje przypuszczenie skinieniem głowy, po czym stwierdza:
— Wszyscy mieliśmy tę wizję. To może oznaczać tylko jedno:
pojawił się Trzynasty. Dziwne, że od razu tego nie połączyłeś.
— Tak, dziwne — przyznaję bezmyślnie. Całe to szaleństwo
zacznie się na nowo. Poszukiwania, plany, wielogodzinne debaty, a
potem, jak za każdym razem, rozczarowanie. Nie chcę się znów
angażować. To bezcelowe. Po tylu latach powinni się już nauczyć
i zająć...
— Leo? Słuchasz? — Wystarczy krótkie zerknięcie w moje oczy,
by poznał odpowiedź. — Mówiłem, że przyjechałem po ciebie i
od razu wracamy na Islandię. Pierwszy zwołał zebranie
nadzwyczajne. Wyjeżdżamy wieczorem.
— Ale...
— Żadnych ale, braciszku. Nie mieliśmy takiego przełomu
od dawna. To świetna wiadomość! — Czarne oczy wręcz błyszczą
mu z ekscytacji.
Chciałbym się ucieszyć tak jak on. Szeroko uśmiechać i rozmyślać
nad wspólnymi wyprawami. Cokolwiek. Ale tylko stoję na środku
chodnika i nie mogę wydusić słowa. Życie, które tu dla siebie
stworzyłem, przepadło.
⇜ Poprzedni rozdział ........................................... Następny rozdział ⇝
⇜ Poprzedni rozdział ........................................... Następny rozdział ⇝
* ~ *
Dawno nic tu nie było, prawda? Wiem, wiem, ale już wróciłam i mam
nadzieję, że uda mi się wypracować regularne publikacje.
Co do rozdziału — poznaliśmy naszego pierwszego narratora! Mam nadzieję, że Leonardo was zbytnio nie zamęczył.
Facet potrafi robić z igły widły, prawda?
No, to chyba wszystko. Zapraszam do komentowania, bo jestem
niesamowicie ciekawa, jak spodobał się wam ten rozdział i
jakie wrażenie wywarł na was Leo.
Pozdrawiam, Maxine.
:* mnie bardzo interesują Bracia :D chyba Trzynasty najbardziej, wiec musze uzbroić sie w cierpliwość. Ciekawe, czy oni sie teleportują do Irlandii czy moze jakoś jeszcze inaczej tam sie dostaną?;)
OdpowiedzUsuńAch, ci Bracia. Przynajmniej mam już dla wszystkich imiona. :D Zanim dojdziemy do Trzynastego, to trochę wody upłynie, więc twoja cierpliwość z pewnością zostanie wystawiona na próbę. :P
UsuńCóż, dostaną się tam tak, jak wszyscy inni. :D Zrezygnowałam z motywu teleportacji, bo choć wydaje się fajny, zbytnio ułatwia bohaterom życie, a przecież chodzi o to, żeby się trochę pomęczyli, nie?
Leonardo wydaje się naprawdę interesującą postacią. Wygląda na bardzo ułożonego człowieka - a może raczej powinnam powiedzieć maga. Aż zadziwia mnie fakt, że w notatniku rozpisuje pan na przyszły tydzień. Szczerze powiedziawszy gratuluje mu, jeżeli coś takiego mu wychodzi, bo ja osobiście bym tego planu się nie trzymała :) Obiecuje sobie i obiecuje, że będę rano biegać i nic z tego nie wychodzi, heh :D A wracając do Leo... wydaje się też bardzo przejmującym facetem, buduje w głowie niepotrzebne zmartwienia.
OdpowiedzUsuńA ten sen Lea mnie zaciekawił, bo wychodzi na to, że tu chodzi o jakąś ważną wizje, i chodzi o tajemniczego Trzynastego, którego wręcz chciałabym poznać :) A to wszystko zapewne jest ważne, skoro brat Kurt zjawił się, by go ściągnąć, mimo tego, że bracia mają nieciekawą przeszłość... Ciekawa jestem, o co poszło.
I tak... spokojne i poukładane życie Leo legło w gruzach i czekają go wyzwania :)
Muszę powiedzieć, że po raz pierwszy zdarza mi się czytać pół rozdziału pierwszego, heh xD Intrygujące :) Dlatego cierpliwie będę czekała na następny pół rozdział pierwszego xD
I tak w ogóle dziękuję Ci, że się zainteresowałaś moim drugim blogiem i że wpadniesz. Cieszy mnie to bardzo, i jak najbardziej poczekam cierpliwie z komentarzem. Sama jestem leniem i zdarza mi się dość często komentować bardzo późno, więc rozumiem sytuację :)
Pozdrawiam serdecznie :*
UsuńBardzo cieszy mnie sposób, w jaki odbierasz Leo. Wydaje mi się, że jest taką postacią, którą można albo kochać, albo nienawidzić. Oj, myślę, że wiele mu brakuje do bycia ułożonym, ale chłopina mocno się stara - stąd dziennik. Bez niego prawdopodobnie by zginął, straszny sklerotyk z niego, a tak sobie popatrzy i już wie, co ma robić. Chociaż wiadomo, że jemu też nie zawsze się chce - vide samo uzupełnienie dziennika, bo miał to zrobić poprzedniego dnia, a olał na rzecz książek. ;) No i masz rację, zdecydowanie rzuca sobie kłody pod nogi tym nadmiernym myśleniem.
Wizja zdecydowanie jest ważna, powiedziałabym wręcz, że kluczowa i wątek więzi będzie się przewijał przez całe opowiadanie. Natomiast co do poznania Trzynastego, to cóż, trzeba będzie trochę poczekać.Natomiast sprawa między Leo a Kurtem wyjaśni się za niedługo. :)
Jak to mówią, zawsze jest ten pierwszy raz. :D Wolalam znowu nie wrzucać długaśnego rozdziału, bo wiem z doświadczenia, że to może być nieco męczące. No i jeszcze nie mam końcówki do drugiej części, a nie chciałam przeciągać publikacji. :P
Nie ma za co. :) Po lekturze Śladów Tajemnic nie trzeba było mnie za bardzo przekonywać. Masz lekkie pióro, a to dla mnie wystarczająca zachęta. Ha ha, leniuchy, łączmy się. :D
Leonardo ma imię po moim ukochanym aktorzynie, co jest na plus.
OdpowiedzUsuńJestem tu tydzień po publikacji tego rozdziału, musisz wybaczyć mi zwłokę, ale dopiero teraz mam ferie i nadrabiam wszystkie sprawy blogspotowe i wattpadowe.
Trzynasty ciekawi mnie bardziej od tego, że Leo planuje przyszły tydzień. Nie dałabym rady, pewnie zamiast zamierzonej godziny na siłowni spędziłabym godzinę z netflixem i paczką popcornu - bo tak bardziej fit, niż leżąc z chipsami serowymi.
Czekam na kolejną część tego rozdziału, do przeczytania :)
http://straznicy-wlasnahistoria.blogspot.com
http://harrmionahariet.blogspot.com
Wybierając mu imię, sugerowałam się co prawda bardziej tym drugim Leonardem, ale i Leonarda-aktora lubię, więc takie skojarzenie mnie nie boli.
UsuńNie mam czego wybaczać - każdy czyta, kiedy może. Rozdział przecież nigdzie nie ucieknie ;)
Trzynasty ma być zagadką, a zagadki są ciekawe, póki są nierozwiązane, więc nie mam zamiaru poświęcać mu zbyt wiele czasu i wyjaśnień, przynajmniej przez pewien czas. :P Za to Leo zajmującemu się codziennymi sprawami owszem. :D widzę, że trend niedotrzymywania planów jest dość powszechny i muszę przyznać, że sama niestety zaliczam się do tego niechlubnego grona. Oczywiście Leo też nie jest wielkim mistrzem planowania, pozaznaczał sobie, kiedy musi wyjść z domu, bo inaczej nie wyściubiłby nosa poza mieszkanie i tyle. On nawet nie zawraca sobie głowy ćwiczeniami, leń jeden. :D
Witam!
OdpowiedzUsuńChcę poinformować, że Twój blog został nominowany do głosowania na blog miesiąca (luty) na Księdze Baśni: SZCZEGÓŁY
Bezpośredni link do sondy: KLIK
Pozdrawiam i życzę powodzenia!
PS. Przepraszam, że piszę pod rozdziałem, ale w zakładce z linkami nie można było dodać komentarza.
Moje tempo komentowania nie jest wybitne, ale w końcu jestem. :D
OdpowiedzUsuńLeonardo od razu polubiłam. Obudził moją sympatię tym swoim poukładaniem. Rozbroiło mnie, że wszystko sobie zapisuje w planerze. Ale o dobrze, mi samej by się coś takiego przydało, bo te jestem kompletnie niezorganizowaną osobą. xD
Ale teraz bardzo interesuje mnie ten Trzynasty. Muszę niedługo dorwać się do drugiego rozdziału. :)
Oj tam, nie każdy musi skomentować pierwszego dnia. :P
UsuńLeo z pewnością chciałby być bardziej poukładany, ale patrząc na to, jak zaczynał, postęp jest ogromny. Planer bardzo mu w tym pomaga, bo to dość zapominalski typ, jeśli chodzi o przyziemne sprawy. ;)
Trzynasty, hm... o nim będzie więcej w trzecim rozdziale, ale mam nadzieję, że do tej pory twoja ciekawość nie osłabnie. :)
Biedny Leo, już sobie wszystko poukładał, a tu lipa :P Chyba domyślam się, kim jest ów Trzynasty, ciekawe, czy mam rację;)
OdpowiedzUsuń[ciunas-story.blogspot.com]