Lena czuła się
wyspana jak nigdy dotąd, a przynajmniej najlepiej od dwóch tygodni. Zaraz po
śniadaniu Gerard oprowadził ją, Cypriana i bliźniaki po rezydencji. Okazała się
być większa niż dziewczyna przypuszczała. Dwupiętrowy budynek miał dziewięć
sypialni, sześć łazienek, własną bibliotekę, gabinet, pokój z eksponatami, a
nawet staromodną bawialnię i coś na kształt sali balowej. Lenę najbardziej
zainteresowała ogromna kuchnia, pełna mosiężnych garnków i błyszczących granitowych
blatów, w której urzędowała pani Zosia — kucharka. Pulchna kobieta o
intensywnie czerwonych włosach chętnie podzieliła się z nastolatką przepisem na
sernik i obiecała specjalnie coś upiec na przyjazd reszty rodziny Lwowskich.
Wuj Gerard okazał
się być całkiem w porządnym facetem. Na początku denerwował się obecnością
nowych członków rodziny, ale później skupił się na swoim zadaniu i przestał się
krępować. Mówił niewyraźnie i często poprawiał rogowe okulary na swoim zadartym
nosie. Bez Antoniny w pobliżu jednak bardziej się rozluźnił i, mimo że zdarzało
mu się czasem urywać zdania w połowie albo mówić je za cicho, zaimponował
Cyprianowi swoim zapałem i wiedzą na temat historii oraz architektury.
— Twoja matka
chyba za tobą nie przepada — stwierdził ojciec Leny w drodze na parter.
— T… to nie
tak. — Gerard pokręcił energicznie kasztanową czupryną. — Po prostu jest
zawiedziona, że nie odziedziczę po niej — zrobił przerwę na głębszy oddech — tytułu
głowy rodziny.
Cyprian pokiwał
zachęcająco głową, dając Gerardowi do zrozumienia, żeby kontynuował.
— To miejsce prawdopodobnie przypadnie
Teodorze, to jest, wnuczce młodszego brata mojego dziadka, eee… to znaczy
naszego. Przyjedzie dzisiaj razem z rodzicami i bratem. I tak bym się do tego
nie nadawał. — bąknął. — Czy mówię
niezrozumiale? — Powsuwał wystające kosmyki za ucho.
— Jest w
porządku — odparł Cyprian. — Dlaczego właściwie nie mogłeś przejąć tytułu?
Wybacz, jeśli nie chcesz o tym mówić, to nie mów. Po prostu wszystko, co
dotyczy rodziny, bardzo mnie interesuje.
— Opowiem. To
nic takiego — przyznał bardziej do siebie niż do słuchaczy. — Brzmi trochę
staroświecko, ale głowa rodziny musi mieć potomków. Albo chociaż mieć taką
możliwość w przyszłości. Ja… jestem bezpłodny — wydusił. — Staraliśmy się z
żoną bardzo długo. Bezskutecznie. — Jego twarz wykrzywił smutek. — Kilka lat
później rozeszliśmy się. Tak strasznie chciała mieć dzieci, a ja... — Spojrzał
gdzieś przed siebie, najwyraźniej wspominając.
— Rozumiem,
bardzo mi przykro. Nie powinienem był pytać. — Cyprian odpowiedział szczerze.
Nie wyobrażał sobie
scenariusza, w którym Jola miałaby go opuścić, a trójka jego dzieci nigdy nie
narodzić. Został ojcem w wieku dwudziestu pięciu lat i od tamtej pory pewna
piegowata dziewczynka zupełnie zawładnęła jego światem. Dokładnie to samo stało
się, kiedy na świat przyszły bliźniaki.
— Może dobrze
się stało. Nie byłem najlepszym kandydatem i bez tego. Zauważyliście chyba, że
nie… nie jestem najlepszym mówcą. — Uśmiechnął się słabo.
— Jesteś fajny
— oznajmiła wesoło Tysia.
— Może
przejdźmy teraz tutaj. — Gerard wskazał dłonią na przeszklone mleczną szybą
drzwi, a drugą nerwowo podrapał się po karku. — To na pewno wam się spodoba.
Wuj nazwał ten
pokój czerpalnią. Znajdował się na pierwszym piętrze, na rogu, więc miał okna
na dwóch ścianach, a nawet mały balkonik. Pomieszczenie nie wydawało się
specjalnie duże, ale może dlatego, że mieściło wiele gablotek z kamieniami w
różnych kolorach. Stał tu także ogromny, rozkładany fotel. Znajdowały się tu
też cztery wielkie pudła. Pierwsze całkowicie zalano wodą, inne ziemią. Jedno z
nich miało w środku nawet podpalone drewno. Lena zastanawiała się do czego
mogły służyć. Jak na zawołanie, Gerard zaczął opowiadać o przeznaczeniu
pomieszczenia i kamieni.
— Na pewno
słyszeliście o tym, że musimy się od czasu do czasu podładować. — Lena i
Cyprian skinęli głowami. — To właśnie miejsce, gdzie to robimy.
— Wygląda
niepozornie. — Zauważył Cyprian.
— Dlatego, że
cały proces jest bardzo prosty. Najpierw musimy naładować kamienie daną energią
żywiołu. Później, poprzez bezpośredni kontakt, pobieramy ją z kamienia.
— Nie łatwiej
byłoby po prostu pobierać energii bezpośrednio, no nie wiem, na przykład z
ziemi? — Zapytał ojciec.
— Kamienie
pełnią funkcję katalizatorów. Słyszałem… podania, w których była mowa o
czerpaniu z samej natury, ale nigdy nie widziałem tego na własne oczy. Nie mam
pojęcia czy to w ogóle możliwe. — Złapał się ręką za ramię trochę powyżej
wysokości łokcia. — Energia jest wtedy za bardzo rozsiana w przestrzeni i
bezkształtna. Kamienie przyciągają ją i kumulują w sobie.
— To doprawdy
niezwykłe. — Zachwycał się Cyprian. — Mogę któregoś dotknąć?
— Proszę
bardzo. Choć… choć nie jestem pewien czy cokolwiek poczujesz. Matka wspominała
mi, że twoja iskra jest uśpiona. Może gdyby Lena spróbowała…
— Ja
podziękuję — rzuciła natychmiast, machając dłonią w zaprzeczeniu. Nie ma mowy, żebym tego dotknęła.
Cyprian przyłożył
dłoń do czerwonego kamienia i poczuł jego gładką fakturę. Co ciekawe, kamień
był ciepły, ale nic poza tym się nie stało.
— Szkoda —
wzruszył szerokimi ramionami — myślałem, że może mi się uda.
— Chodźmy dalej.
Pokażę wam dom od frontu. Co… co sądzicie?
— Tak! —
Krzyknął Julek, który nie odzywał się od jakiegoś czasu.
Dzieciaki znudziły
się już zwiedzaniem. Nerwowo kręciły się wśród gablotek i zdecydowanie nie
słuchały wywodu wuja.
— I zrobimy
bitwę na śnieżki — dodała Tysia.
— Ech, urwisy.
— Gerard nachylił się do dzieci z poważną miną. — Tylko weźcie rękawiczki, bo z
zimna poczerwienieją wam palce i zaczną palić żywym ogniem.
— Kłamczysz —
oburzył się Julek. — Nigdy tak nie było.
— Bo nigdy nie
byliście w magicznej posiadłości. — Wuj powiedział wszystkowiedzącym tonem, ale
ponad głowami bliźniaków puścił perskie oko w stronę Cypriana.
— Zbieramy
się. — Zarządził ojciec. — Inaczej nie zdążymy na drugie śniadanie.
— Powiedziałam
pani Zosi, żeby zrobiła kakao — dodała Lena.
To zupełnie
przekonało dzieciaki do ruszenia w drogę.
Po mrożącej krew w
żyłach bitwie, która skończyła się śniegiem za koszulką Julka i zupełnie przemoczoną
kurtką Tysi, obejrzeli posiadłość z zewnątrz. Dom pomalowano na biało, dach
pokryto czerwoną dachówką. Do wejścia prowadziła weranda z ozdobnymi
kolumienkami. Dwuskrzydłowe drzwi frontowe były potężne i u góry miały witraże
z motywem dwóch walczących lwów. Wszystkie okna ozdobiono sztukaterią. Nad
tarasem znajdującym się po przeciwnej stronie widać było zadaszony balkon, na
którym, jak wspomniał Gerard, jego matka lubiła przesiadywać w lecie. Lena
została oczarowana elegancją budynku i smakiem, z jakim wykonano wszystkie
zdobienia, tak by nie przytłaczały całej konstrukcji. Na tyłach znajdował się
nawet mały domek dla gości z czterema sypialniami, własną kuchnią i dwoma
łazienkami.
Ostatnim
przystankiem okazał się warsztat z piecem hutniczym, gdzie jak się okazało,
Gerard projektował i samodzielnie wykonywał szklane ozdoby. Chętnie opowiadał
rodzince o kolejnych etapach robienia szklanych kwiatów, które cieszyły się
jego specjalnym zainteresowaniem i pokazywał wszystkie potrzebne do tego
narzędzia. Dzieciaki trochę się ogrzały i wysuszyły. Lena nie zapamiętała nawet
połowy nazw, ale zapał mężczyzny sprawił, że uznała cały proces tworzenia ozdób
za interesujący. W składziku miał ich ponad dwieście sztuk i wciąż dopracowywał
kształty. Lenie najbardziej spodobała się bransoletka z barwionych koralików w
kształcie małych różyczek. Wuj postanowił ją jej podarować. Prześliczna — pomyślała, zachwycając się
bogactwem szczegółów. Kwiatki wyglądały jak żywe, ich płatki wypolerowane, a
listki szorstkie. Ojciec pomógł jej ją włożyć, choć w towarzystwie szerokich
bransolet z czarnymi kamieniami, nie prezentowała się już tak dobrze, bo ginęła
przy ich wielkości.
— Z chęcią
opowiedziałbym wam więcej, ale zbliża się pora drugiego śniadania. Pora wracać
do domu. — Stwierdził Gerard, patrząc na ogromny zegar wiszący nad drzwiami i
wszyscy podreptali za nim po chrzęszczącym pod butami śniegu.
Okazało się, że w
rezydencji pojawili się pierwsi goście. Wszyscy Lwowscy oprócz Antoniny,
Franciszka i ich dzieci pochodzili z linii młodszego brata ich ojca. Ten zaś
miał dwoje dzieci, które miały swoje i tak dalej.
Antonina właśnie
gawędziła w salonie ze swoją kuzynką, osiem lat młodszą Cecylią i jej córką
Haliną. Emil — syn Haliny — od razu zerwał się z fotela, gdy zobaczył wchodzącego
Gerarda i przywitał się z wujem.
— Wujku, tak
dawno cię nie widziałem. — Uścisnął mężczyznę.
— Wyrosłeś. —
Spojrzał na chłopaka.
Miał podobny wzrost
do Gerarda, ale był szczuplejszej budowy.
— Już od dawna
nie rosnę. Mam już dwadzieścia sześć lat.
— Jak ten czas
leci. I co teraz robisz, bo chyba już skończyłeś studia?
— Dostałem się
na staż do instytutu. — Emil wypiął chudą pierś z dumą.
— To
wspaniale. — Gerard poklepał chłopaka po plecach. — A co porabia moja ulubiona
kuzynka? Gdzie zgubiłaś męża? — Mężczyzna najwidoczniej o wiele swobodniej się
czuł w towarzystwie znajomych twarzy. Nawet dykcję miał jakby lepszą.
— Pojechał na
spotkanie biznesowe za granicę — odparła Halina wysokim głosem. — Przynajmniej
nie będzie ci truł o nowych technologiach.
— Masz
całkowitą rację. — Gerard zaśmiał się i zaraz usunął w cień.
— A to kto? —
Zdziwiła się Cecylia. Czyżbym o czymś nie wiedziała? — Staruszka odwróciła się
w stronę Cypriana i dzieciaków z zaskoczoną miną.
— Mówiłam ci
wczoraj przez telefon, że przyjeżdża syn Franciszka z dziećmi. Wcale mnie nie
słuchałaś, przyznaj się. — Antonina wycelowała w kuzynkę chudy palec.
— Słuchałam,
ale wiesz, że ostatnio mi się pogorszyło. Ten nowy aparat słuchowy jest nic
niewarty. — Cecylia była młodsza od Antoniny o osiem lat, ale przez problemy ze
słuchem i okulary ze szkłami grubości denek od butelek, wszyscy brali ją za
starszą.
— Chodźcie,
niechże was wszystkich wyściskam — powiedziała seniorka i rozłożyła wiotkie
ramiona.
Lena niechętnie
podeszła pierwsza, a za nią podążyły bliźniaki asekurowane z tyłu przez ojca.
Wszyscy udali się
później do jadalni na drugie śniadanie, a Cecylia podczas jedzenia opowiadała
historie z młodości, zabijając tym samym czas i rozweselając towarzystwo.
Później, niedługo
po obiedzie, przyjechali Roman z żoną Klementyną i dwójką dzieci —
dwudziestotrzyletnią Teodorą i osiemnastoletnim Zygfrydem. Kobieta była
przysadzistą blondynką, a jej mąż rudym i piegowatym chudzielcem. Teodora nie
poświęciła wiele czasu Lenie i jej rodzeństwu w przeciwieństwie do jej brata.
Bardziej zaabsorbowała ją rozmową z Antoniną, która najwidoczniej była dla niej
wzorem. Dziewczyna wyglądała jak mieszanka rodziców — ładna, piegowata
blondynka o niebieskich oczach po matce.
Zygfryd nie czekał
z oficjalnym powitaniem, tylko z uśmiechem uścisnął Lenę. Miał raczej średni
wzrost, tylko trochę wyższy nowopoznanej od kuzynki, ale dodawał sobie parę
centymetrów, stawiając ogniście rude włosy na żel.
— Wreszcie
ktoś w moim wieku. Jestem Zygfryd, ale mów mi Ifryt, wszyscy tak do mnie mówią.
— Wyszczerzył się w uśmiechu. Miał trochę dłuższe kły, co nadawało mu intrygujący
wygląd. Podobnie było z wystającymi kośćmi policzkowymi, które posiadała chyba
połowa Lwowskich.
— Nie oczekuj,
że ja też będę, synu — powiedziała groźnie Klementyna. — Nie po to wybierałam
ci imię, żebyś je sobie zmieniał.
— Chcesz się
stąd wyrwać? — Zignorował matkę, puszczając jej słowa mimo uszu. — Znam fajne
miejsce, ale uważaj, bo mogę cię zdeprawować. — Uniósł brwi, które zdawały się
żyć swoim własnym życiem.
— Zaryzykuję —
zgodziła się Lena, zostawiając resztę rodziny samej sobie.
Ifryt rzeczywiście
mógłby wyglądać jak demon ognia. Całą twarz i szyję miał pokrytą piegami, a
było ich o wiele więcej niż u Leny. Nosił krótką kozią bródkę, co w połączeniu
z nastroszonymi włosami, nadawało jego twarzy kształt diamentu. Na upartego
ktoś mógłby pomyśleć, że są z Leną rodzeństwem, tak bardzo byli do siebie
podobni.
Oczy miał równie
złote jak Lena. Figlarnie patrzył na nową kuzynkę, pokazując jej okolice domku
dla gości. Widocznie miał z tym miejscem dużo zabawnych wspomnień. Przechodząc
obok zaśnieżonej huśtawki, opowiedział jej jak złamał nogę, skacząc z niej,
kiedy próbował popisać się przed Emilem. Potem wspomniał o kotach, które zawsze
znosił tutaj z okolicy, a których ciocia Antosia nigdy nie miała serca
wyrzucić. Było mu szkoda, że obecnie w rezydencji nie ma żadnego.
— Z domku
gościnnego w którym się zadekowaliśmy, widać miasto. Chodź, pokażę ci.
Zabrałbym cię do ogrodu, ale pewnie niekoniecznie będzie ci się chciało
siedzieć tam na mrozie.
— Dobrze
kombinujesz — przyznała mu rację.
W domku było
niewiele cieplej niż na świeżym powietrzu. Najwyraźniej nikt nie zdążył napalić
w kominku. Ifryt nie spodziewał się tego, ale zamierzał od razu naprawić ten
problem. W zaczerwienionych uszach nosił drewniane tunele i choć nie zmarzł aż
tak bardzo, wiedział, że Lenie na pewno jest zimno. W końcu jej jeszcze nie
ogrzewała krążąca w żyłach ognista energia. Wyszedł do komórki i zaraz wrócił z
naręczem drewna. Wrzucił drwa i rozpalił je przy użyciu magii.
W jego dłoni
pojawił się płomyk, który cisnął do kominka. Potem uniósł nieznacznie ręce, a
ogień stopniowo zwiększał swoją objętość. Lena wpatrywała się w niego z
przerażeniem, stojąc nieruchomo. To było pierwsze użycie magii od czasu jej
pobytu w szpitalu. Chłopak poszedł w tym czasie nastawić wodę na herbatę. Gdy
wrócił, i zastał skamieniałą kuzynkę, bardzo się zdziwił. Pacnął ją lekko w
ramię, przywracając tym samym do rzeczywistości.
— Zupełnie
zapomniałem, że nie jesteś do tego przyzwyczajona. Ale to chyba nie pierwsza
magia jaką widzisz? — Zaniepokoił się. —
Nie popisałem się tym za bardzo.
— Widziałam ją
już wcześniej — przyznała zgodnie z prawdą. — Tylko wiesz, nie za bardzo za nią
przepadam. — Spróbowała się opanować i nie dać poznać Ifrytowi, jak bardzo się
wystraszyła. W trzymanej z tyłu ręce wbiła paznokcie w wewnętrzną część
dłoni.
— Hę? Ty tak
na serio? — Ifryt nie mógł uwierzyć w jej słowa. Podobna sytuacja wydawała mu
się po prostu niemożliwa.
Lena skinęła głową.
Zajęła miejsce na kanapie i przykryła sobie nogi miękkim kocem w kolorze kawy z
mlekiem. Zygfryd usiadł naprzeciwko niej po turecku na drugiej sofie.
— Nie wiesz,
co tracisz. Magia jest zajebista. Jak można jej nie lubić?
— Jakoś tak
wyszło — odpowiedziała niechętnie.
— Ale ponoć
przyjechałaś tu przejść rytuał — dopytywał.
— No tak.
Tylko że później wracam do dawnego życia. Oczywiście was nie zamierzam
zostawiać. — Lena zaśmiała się nerwowo.
— Marne
pocieszenie. Wiesz co, musisz mi wszystko opowiedzieć, jeśli chcesz liczyć na
moje wybaczenie — stwierdził poważnie, ale dało się wyczuć w jego słowach
ironię.
Czajnik zagwizdał i
Ifryt udał się do kuchni.
— Z cukrem? —
zawołał przez otwarte drzwi.
— Jedną
łyżeczkę.
Zaraz wrócił z kubkami
parującej herbaty, pachnącej malinami.
Powoli zaczynało
robić się cieplej. Kominek dawał przyjemne, ciepłe światło, które w pełni
wyeksponowało złote elementy pomieszczenia. Domek urządzono tak samo bogato jak
główny budynek.
Lena opowiedziała
mu historię o tym, jak podpaliła pościel w szpitalu i o tamtym okropnym
uczuciu, kiedy obudziła się w środku nocy. Nie była pewna, dlaczego postanowiła
podzielić się z nim tą historią. Może myślała, że pomoże jej się to
zdystansować od tamtych wydarzeń. Atmosfera nieco się zagęściła.
— Niezły kwas.
Nie zazdroszczę. — Chłopak pokręcił głową. — To musiało być okropne.
— Było.
Najgorsze co mi się do tej pory przytrafiło.
— Rozumiem
cię. — Przytaknął, po czym podmuchał swoją herbatę. Para unosząca się nad
zielonym kubkiem zafalowała. — Tylko wiesz co? — Gładził swoją kozią bródkę,
nie bardzo wiedząc czy kontynuować swój wywód. — Nie chcę być chamski czy coś,
ale po części sama byłaś sobie winna.
Lena posłała mu
zdziwione spojrzenie. Jak może tak mówić?
— No tak, zdjęłaś
bransoletki. Gdybyś tego nie zrobiła, nic by się nie stało — rozwinął.
— Wtedy
jeszcze nie wiedziałam, że to będzie miało takie konsekwencje.
— Tak, ale
wiesz, mogłaś wykminić, że są tam nie bez powodu.
— Może mogłam,
może nie — odparła, zdenerwowana. Jak on
śmie? Wcale go tam nie było. — Dawali mi takie prochy, że myślenie nie było
wtedy moją najlepszą stroną — spróbowała się uspokoić i coraz bardziej ściskała
swoją herbatę w dłoniach. Gorąco zdawało się jej wcale nie przeszkadzać.
— Jeśli tak mówisz,
to pewnie tak było. — Ifryt uniósł ręce w obronnym geście. Nawet na dłoniach
miał piegi. — Chciałem tylko powiedzieć, że to nie wina magii samej w sobie.
Nie jest zła. Twój przypadek jest wyjątkowy. Gadają o tym nawet u mnie w
szkole.
— Naprawdę? Niby
co? — Lena upiła łyk herbaty. Mmm…
pyszna.
— Chodziły
różne plotki. — Machnął ręką lekceważąco. — Jesteś tam sławna, sensacja
ostatnich tygodni. Po feriach pewnie przycichnie, jak wszystko inne.
— No mów
wreszcie — ponagliła. Odstawiła kubek na szklany stolik, który odpowiedział jej
brzęknięciem.
— Jedni truli,
że jesteś bardzo potężna, inni, że masz jakieś super moce, takie bzdury. Nikt,
kto był wtedy na miejscu wypadku, nie chciał nic mówić. Nawet mój przyjaciel
Karol, wredny dziad. — Pokręcił głową z irytacją. — Nie pochwalił się nawet, że
tam był. Dopiero jak Przemek powiedział, że nie wrócił wtedy na noc do pokoju,
zaczęliśmy coś podejrzewać. Przyznał się dopiero, jak go przycisnęliśmy, a i
tak nie zdradził żadnych szczegółów. Ściśle tajne. — Zygfryd powiedział cienkim
głosikiem i uniósł oczy w górę — powtarzał za każdym razem.
— Dałbyś mi do
niego jakieś namiary? Już dawno chciałam podziękować za ratunek, ale wyszła ta
sprawa z bransoletkami i jakoś nie było okazji.
— Pewnie,
tylko nie próbuj z nim flirtować. W tych sprawach to straszny mięczak — dodał. —
Sorry bracie, musiałem to powiedzieć — rzucił w przestrzeń.
— Zapamiętam.
I tak ostatnio nie jestem w nastroju. — Lena spojrzała w okno. Zaczął padać
śnieg.
— Szkoda, że
nie chcesz używać magii — westchnął Ifryt — co nadal uważam za wyjątkowo
głupie.
Lena przewróciła
oczami.
— Moglibyśmy
chodzić wtedy do tej samej szkoły.
— A co, z moją
byłoby coś nie tak?
— No raczej. —
Klepnął się w uda i podniósł z kanapy. Zaczął krążyć przed kominkiem. Jego
sylwetka pozostawiała cienie, przesuwające się po całym saloniku. — Do mojej
chodzą tylko i wyłącznie elementaliści. — Zaczął wyliczać. — Wiesz, możesz
używać magii, kiedy chcesz i jak chcesz, no powiedzmy, że tak jest. Mamy
normalne lekcje, ale też i trochę praktyki. — W wewnętrznej części jego dłoni
pojawił się maleńki płomyk, którym żonglował między palcami. Sztuczka wyglądała
bardzo efektownie. Na końcu podrzucił go w powietrze i złapał.
Lena skrzywiła się,
myśląc, że się poparzył, ale kuzyn tylko pokazał jej nietkniętą dłoń i
wyszczerzył równe zęby w uśmiechu.
— Mój mentor
mnie tego nauczył. Widzisz, zupełnie nieszkodliwe. Z tobą też tak będzie.
Własny ogień nie zrobi ci krzywdy — zapewnił.
— Ogień to
ogień. Każdy jest taki sam. — Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Absolutnie
nie. Ten stworzony z magii ma pewne właściwości, jeśli chodzi o właściciela.
Wiesz, że każdego jest inny? Trochę jak odciski palców.
— Gadasz od
rzeczy. — Spojrzała na niego z politowaniem.
— Oh, kuzynko.
— Przytknął teatralnie dłoń do serca, jakby go zabolało. — Jak możesz mi nie
wierzyć, czarnej owcy tej rodziny? Już się na mnie poznałaś? A myślałem, że
miałem taki dobry start.
— Czarna owca?
Co takiego zrobiłeś?
— Było się tu
i tam. Robiło to i tamto, dużo by opowiadać. Ale powiem ci tylko, że przy
idealnej siostrzyczce każdy by wyszedł na gamonia.
— Okej, owco,
wiesz czego nie zrobiłeś? Po coś tu w końcu przyszliśmy.
— Nie
pokazałem ci widoku. — Ożywił się.
— Dokładnie.
Prowadź.
***
Tuż przed kolacją
zjawił się Piotr, ostatni zaproszony członek rodziny Lwowskich. Był potężnie
zbudowanym mężczyzną zaraz przed czterdziestką. Nosił gęstą rudą brodę i
przypominał Lenie w jakiś sposób szkota. Okazało się, że jest byłym wojskowy i
niedawno otrzymał stanowisko szefa ochrony budynku rady. „To największy ośrodek
skupiający magów w kraju, zajmujący się całą biurokracją i będący jednocześnie
sądem najwyższym, i miejscem obrad rady” — tłumaczył.
Był rzeczowy i jak
wszyscy wcześniej wyściskał nowych członków rodziny z tym, że uścisk jego
imponujących ramion niemal bolał, szczególnie wciąż poobijaną Lenę. Szybko
znaleźli z Cyprianem wspólny temat, a kiedy już rozgadali się na temat siłowni
i ćwiczeń, nikt nie mógł ich zagłuszyć.
Okazało się, że
wspólna kolacja jest jednym z ważniejszych punktów dnia w rezydencji Lwowskich.
Dzisiejszego wieczoru wszystkie krzesła zostały zajęte. Pani Zosia upiekła
roladę ze śmietanowym kremem, która pachniała obłędnie. Ludzie gawędzili ze
sobą wesoło, a kobiety wymieniały się najgorętszymi ploteczkami. Lena
oczywiście nie znała żadnej z osób o których wspominały, lecz nie przeszkadzało
jej to w słuchaniu. Lecz gdy tylko wyczytała z twarzy ojca, że ten zamierza
wypytywać o magię, wymknęła się z kolacji pod pretekstem bólu głowy.
Tak samo jak wczoraj, Cyprian szybko znalazł
sposób by wciągnąć, tym razem większą ilość osób, w rozmowę na temat magii i
pytał o wszystko, co przyszło mu do głowy. Wszyscy chętnie mu odpowiadali, a z
każdej nowej informacji cieszył się niczym dziecko.
— Jestem arcyciekawy,
jak to u was wygląda. Władacie chyba jednym żywiołem, tak? Móc posiadać ich
więcej byłoby chyba przesadą, prawda?
— Czy właśnie
nazwałeś mnie przesadą, panie Lwowski? — Piotr roześmiał się swoim basowym
głosem. — Większość z nas tutaj obecnych panuje nad wszystkimi czterema
żywiołami. Jeśli nie wierzysz, mogę zaprezentować. — Już uniósł prawą rękę, ale
Cyprian szybko pokręcił głową, gdyż zauważył, że jego córka jeszcze całkowicie
nie opuściła jadalni.
— Może później
— rzucił. — Jak właściwie używacie magii? Z tego co zauważyłem, po prostu
machacie rękami i … tyle.
— Mniej więcej
na tym to polega — odezwał się Emil. — Praktycznie wszyscy elementaliści
używają dłoni do skumulowania energii, ale cała magia zaczyna się w głowie.
Musisz najpierw uformować myśl o tym, co chcesz zrobić, żeby cokolwiek się
stało. Chociaż, muszę przyznać, że zazwyczaj robię to raczej automatycznie, tak
jak ty podnosisz teraz widelec.
Cyprian opuścił
sztuciec na pozłacany talerz.
— Jak
właściwie silni jesteście? Do tej pory widziałem tylko kilka płomyków.
— To bardzo
indywidualne, z resztą jak każda cecha. Magia niektórych może rzeczywiście
zatrzymać się na, jak to ładnie ująłeś „płomykach”, ale są i bardzo potężni
elementaliści — odparł Emil naukowo brzmiącym tonem.
— Ja
prawdopodobnie mógłbym na raz podpalić średniej wielkości park — rzucił Piotr. —
Nie żebym kiedykolwiek próbował.
— Nikt w to
nie wątpi, kuzynie. Ale jeśli chodzi o potęgę, ja bym cię zmiażdżyła. — Halina
nachyliła się nad stołem i zmrużyła oczy w stronę Piotra.
— Na pewno —
rzucił drwiąco mężczyzna.
Emil przerwał tę
wymianę zdań.
— Statystycznie
kobiety posiadają, jakby to ująć, pojemniejszą iskrę, co skutkuje większymi
zasobami energetycznymi.
— A ty zawsze
musisz wyskoczyć z tymi swoimi naukowymi teoriami. — Roman pokręcił głową. —
Raz byś dał sobie spokój, siostrzeńcu.
— Kiedy to
prawda — obruszył się Emil, poprawiając okulary na długim nosie.
— Eh, co ja z
wami mam. — Skomentowała nestorka rodu.
Wszyscy się
roześmiali.
***
Po kolacji Antonina
zaprosiła Lenę do siebie. Nastolatka odczuwała zmęczenie po całym dniu, ale
postanowiła wykrzesać z siebie ostatki energii. Dziewczyna zastanawiała się,
dlaczego staruszka chce z nią rozmawiać na osobności, ale nie martwiła się. Będzie co ma być — stwierdziła,
otwierając drzwi sypialni ciotki. Zajrzała do środka.
— Śmiało, nie
krępuj się. Mamy dużo do omówienia — rzekła, przywołując dziewczynę ręką.
— Zrobiłam coś
nie tak? — Nastolatka zapytała niepewnie, nie wiedząc, czego się spodziewać.
— Ależ skądże
znowu. Jesteś uroczą osóbką, nie masz się o co martwić.
Lena usiadła
niepewnie obok kobiety na pikowanej, bordowej sofie.
— A więc?
Jeśli nie zrobiłam niczego złego, to o co chodzi?
— Rzecz w tym
dziecino, że twój ojciec powiedział mi o twoich obawach względem naszego
dziedzictwa. Bardzo mnie to zmartwiło. Nie powinnaś bać się swoich możliwości.
— A więc o to
chodzi. Pani Antonino… — Lena zaczęła, ale jej przerwano.
— Możesz mi
mówić ciociu, jesteśmy w końcu rodziną.
— Ciociu
Antonino. Miałam nadzieję po tym wszystkim, po rytuale — Lena poprawiła się —
wrócić do dawnego życia. Mam plany. Chcę skończyć szkołę gastronomiczną i w
przyszłości otworzyć własną kawiarenkę. Nie chcę tego rzucać dla… magii. Miałam
już z nią kontakt i napatrzyłam się wystarczająco. Nie obraź się, bardzo
polubiłam ciebie, wuja Gerarda i resztę rodziny, ale to… po prostu nie dla
mnie.
— Oczywiście,
że się nie obrażę i rozumiem twój punkt widzenia, ale jeszcze zmienisz zdanie,
zobaczysz. Widzę to, o tutaj — dotknęła klatki piersiowej Leny tuż nad sercem.
— Na pewno nie.
— Dziewczyna pokręciła głową. — Od czasu tamtego wybuchu nie mogę nawet znieść
myśli, że mogłoby się to powtórzyć.
— A wcześniej?
Co czułaś względem magii przed tamtym zdarzeniem? — Spojrzała prosto w złote
oczy nastolatki, tak bardzo podobne do jej własnych.
— Ja… —
zaczęła, ale nie wiedziała co powiedzieć. Zmarszczyła czoło, ukazując między
brwiami lwią zmarszczkę.
Lena rozejrzała się
po pokoju, jakby szukając odpowiedzi ukrytej na wytapetowanej ścianie. Nic tam
jednak nie znalazła. Przeniosła wzrok na palące się na etażerce świece
zapachowe. Płomienie dawały przyjemne, ciepłe światło, od czasu do czasu
falując to w prawo, to w lewo.
Nie miała pewności.
Wszystko działo się wtedy tak szybko. Na początku nie uwierzyła w słowa ojca.
Naskoczyła na doktora po tym jak myślała, że oszukiwał jej tatę, a później…
— Zastanów
się, nie mów niczego pochopnie. Nie musisz mi teraz odpowiadać. Daję ci czas do
piątku — powiedziała łagodnie Antonina.
Dostrzegła
wewnętrzną walkę dziewczyny i rozumiała, że sama musi dojść do ostatecznych
wniosków. Widziała w Lenie odbicie samej siebie w młodości i przykro jej było
patrzeć na niechęć i wycofanie dziewczyny względem tego, co czyniło ją
wyjątkową.
…przyszedł ten
mężczyzna, Daniel i pokazał jej magię. Stanowiła niebezpieczeństwo, tak, ale
zarazem fascynujące i piękne. A dzisiaj jeszcze ta sztuczka Ifryta. Gdy była
jej światkiem, przeraziła się, lecz kiedy pomyślała o tym triku później, nie
napawał jej już strachem, a raczej zaintrygował. Lena pamiętała, jak w
dzieciństwie uwielbiała oglądać palące się świece, a mama zawsze wyganiała ją,
myśląc, że może zrobić sobie krzywdę. Ale Lena nigdy nie bała się płomieni,
nawet wtedy, kiedy się oparzyła.
+++
Hej, moi drodzy.
Dzisiaj poznaliśmy paru
nowych bohaterów. Jeśli wszystkich nie zapamiętaliście, nie martwcie się, wciąż
sama mam z tym problem. Rodzinka w pełnej okazałości będzie pojawiać się tylko
do dwunastego rozdziału, później zostaną tylko ci potrzebni do fabuły. Pewnie
gdzieś znalazłoby się jeszcze parę rodzynków, ale nie chciałam przesadzać. Tymi
wszystkimi imionami chciałam podkreślić jak rodzina Leny jest duża i przy
okazji wspomnieć o sektorach w których pracują. Mamy więc wojskowego i
naukowca. O kolejnych zawodach dowiemy się trochę więcej w kolejnym rozdziale.
Przed Leną stają ciężkie
wybory i przestaje być pewna swojego stanowiska w stosunku do magii.
Jeżeli nie wyjaśniłam
czegoś do tej pory, co chcielibyście wiedzieć o świecie magii, piszcie w
komentarzach. Przez to, że sama siedzę w nim od jakiego czasu, wszystko wydaje
mi się być jasne, ale dla was niekoniecznie musi. Pozdrawiam, Maxine.
Musze przyznać, ze akcja zaczęła sie naprawdę rozwijać. Rezydencja jest wspaniała, rodzinka naprawdę ciekawa, dowiadujemy sie w międzyczasie coraz wiecej o magii i elementakistach, juz jest superciekawie, a to przecież dopiero początek! Jestem pewna, ze nasza Lena zainteresuje sie magia prędzej czy pozniej, juz widać powolna zmianę. No i świetnie,, ze w rodzinie znalazł sie ktos w jej wieku, Ifryt wydaje sie naprawdę w porZadku, polubiłam go. W ogole cała rodzina jest taka ciepła i widać, zd sa miedzy nimi dobre stosunki, nawet jak sie droczą. Oczywiscie, pewnie sa jakieś niesnaski, jak wszędzie, ale ogólnie rysuje sie tutaj bardzo przyjemny obrazek rodzinnych relacji. I tak miło przyjęli nowo poznana cześć rodziny... Dzieci tak jak myslalam, sa zachwycone i się nie dziwie. Z niecierpliwoscią cZekam na kolejny rozdział i rytuał :)
OdpowiedzUsuńPowinnam dać ci jakiś medal. Zawsze tak szybko i fajnie komentujesz. To daje naprawdę pozytywnego kopa do działania. <3
UsuńZależało mi, żeby Lena powoli przyzwyczajała się do obecności magii i zobaczyła, że nie jest wcale taka zła. Przy okazji daje mi to czas na trochę wyjaśnień i cieszę się, że lubisz ten aspekt opowieści. Nie po to się przecież nad tym głowiłam, żeby zostawić to dla siebie.
Postać Ifryta istnieje w mojej wizji całkiem od niedawna, jeśli brać pod uwagę początki. Chciałam, żeby nasza heroina miała kogoś do pogadania, kto pokazałby jej tę jaśniejszą stronę mocy. Ulżyło mi kiedy napisałaś, że go polubiłaś. Obawiałam się, że nie wyjdzie mi taki jakim go sobie wyobrażałam i mam nadzieję, że uda mi się go rozwinąć w kolejnych rozdziałach.
Rodzinka Lwowskich miała być właśnie taka swojska i przyjaźnie nastawiona do nowych członków, Wiadomo, nie zawsze jest kolorowo, ale znajdują siłę w rodzinie i starają się ją pielęgnować.
Zaczynam się bać rytuału (serio x.x) Początkowo to nie miało być nic wielkiego i nie planowałam żadnych fajerwerków, ale chyba muszę to przemyśleć. To duży krok w opowieści i myślę, że chciałabym zakończyć go bardziej uroczyście. Zobaczymy jak mi pójdzie.